„Wsiąść do pociągu byle jakiego …” – choć nie był to pociąg, tylko samolot, i nie byle jaki, tylko do Marrakeszu, to podróż w nieznane jak najbardziej. Tylko my dwie, plecaki, mapa i przewodnik. Przygoda, na którą przez ostatnie miesiące czekałyśmy z niecierpliwością. Zafascynowane, własnymi wyobrażeniami o tych wszystkich egzotycznych miejscach, smakach, dźwiękach i zapachach, które dopiero miałyśmy poznać.

Marokańska przygoda

W końcu marzec, urlop, przygoda. Po południu wyleciałyśmy z warszawskiego Okęcia. W stolicy było chłodno, koniec marca, ale chyba był przymrozek, bo pamiętam, że na rękach miałam rękawiczki. Po 3,5 godzinach lotu, wczesnym wieczorem deszczowo, lecz znacznie cieplej przywitał nas Madryt. Olbrzymie lotnisko, ale świetnie oznaczone, nie sposób się zgubić.  O 6 rano wsiadłyśmy do samolotu wylatującego do Marrakeszu. Na pokładzie tylko garstka osób i obsługa. Zmęczone długim koczowaniem na lotnisku, przespałyśmy ten dwugodzinny lot. O 6 rano (zmiana czasu) powitał nas wschód słońca nad płytą lotniska w Marrakeszu. Chwila na formalności wizowe, a później odbiór bagażu i prawdziwa przygoda.

 

Uroki Maroka

Chłonęłyśmy ten kraj wszystkimi zmysłami. Wszystko było nowe, inne, pobudzało każdy zmysł. Nawet zwykły uliczny zgiełk był egzotyczny. Rozmowy w języku arabskim i francuskim mieszały się z odgłosami ulicy – klaksonami dużych i małych taksówek, śmigających z każdej strony motorynek (wyjątkowo popularny środek lokomocji w tym kraju), stukotem końskich kopyt i rżeniem osłów. Dookoła unosiły się opary spalin, mieszające się z zapachami potraw – przyrządzanych na straganach wprost na uliczkach Medyny – smażonych placków, bułek, mięs, gotowanych ślimaków. Do tego piżmo, paczuli, jaśmin i wiele innych zapachów, których nasze nosy nie potrafiły zidentyfikować. Zapach oczywiście pobudzał smak. Świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy świetnie zaspokajał pragnienie (w tym czasie w Maroko było ok. 26 stopni Celsjusza). Wiedzione właśnie niezwykle apetycznym zapachem, kilkakrotnie skusiłyśmy się na tadżin, spróbowałyśmy gotowanych ślimaków. Do tego na każdym straganie owoce, specyficzne słodycze, smażone placki z przeróżnym nadzieniem. Smaki dawno zapomniane, lub całkiem nowe, bardzo różnorodne.

Uliczki w Medynach w Maroku mają specyficzny klimat, to właśnie na nich toczy się codzienne życie. Medyna zmienia się wraz z porą dnia. Tak było i w Marrakeszu i w Rabacie. Rano miasto powoli budzi się do życia. Wąskie, prawie że puste uliczki, na których tylko sprzedawcy podnoszą żaluzje kawiarni i sklepów, rozkładają stragany, a rzemieślnicy otwierają swoje zakłady, po południu wypełniają się morzem ludzi. Na ulicach króluje gwar i kolorowy tłum, przez który trudno się przecisnąć. To tu ludzie pracują, wytwarzają, sprzedają, kupują, gotują, jedzą, spotykają się i rozmawiają. Codziennie wieczorem, spacerując uliczkami Medyny, starałyśmy się chłonąć tę niesamowitą atmosferę, by zupełnie nią przesiąknąć.

Marokańska gościnność

To właśnie ludzie urzekli nas najbardziej. Oczywiście jak już otrząsnęłyśmy się z pewnego szoku kulturowego. Zwykłe sprawy: chłopak w autobusie, który pomógł nam ustalić, gdzie właściwie jedziemy, kelner z kawiarni przy dworcu autobusowym w Rabacie, który pomógł nam złapać taksówkę i wytłumaczył kierowcy, gdzie chcemy się dostać, kobieta w Djellabie, która nie pozwoliła taksówkarzowi z nas zedrzeć, uroczy recepcjonista w hotelu, który co dzień pilnował płomienia w junkersie, byśmy miały ciepły prysznic, i wreszcie przemiły, starszy barman, który zawsze miał dla nas stolik w barze, gdzie co rano piłyśmy kawę.

Zaskoczyło nas to, że Marokańczycy byli nas ciekawi. Normą było, że zwiedzając, idąc na plażę, spacerując uliczkami byłyśmy zaczepiane przez zwykłych przechodniów, którzy ze szczerym zainteresowaniem po francusku wypytywali nas o wszystko. Problem w tym, że my mówiłyśmy jedynie po angielsku. Nie zmieniało to faktu, że kiedy pytałyśmy o drogę, o lekarstwo na uczulenie w aptece, pociągi na dworcu, itp., zawsze nam ktoś pomógł. Kiedy pojechałyśmy późnym popołudniem zwiedzać Medynę w Sale, zwykły przechodzień, posługując się francusko-angielską mieszanką językową, ostrzegł nas, że po 17. jest tam niebezpiecznie i możemy paść ofiarą skuterowych złodziei. A kiedy siedziałyśmy na plaży, podeszła do nas grupka dzieciaków, zostawiając nam do pilnowania swoje plecaki i ubrania, kiedy oni kąpali się i grali w piłkę. Na swój sposób było to ujmujące i rozbrajające.

Marokańczycy po prostu tacy są. Z tego co zaobserwowałam, są wobec siebie życzliwi i potrafią sobie bezinteresownie pomagać w zwykłych, drobnych codziennych sprawach – w autobusie, pociągu, na ulicy. Coś czego, jadąc do pracy, tak na co dzień nie obserwuję, tam spotykałam na każdym kroku.

Na pewno tam wrócimy. Następnym razem Fez, Meknes, północno-zachodnie wybrzeże, co jeszcze nie wiem, ale znów chcę poczuć ten stan permanentnej fascynacji otaczającą mnie rzeczywistością.
Poznaj Maroko

Leave a Reply